wtorek, 7 października 2008

BARBULIS MASSER GIVERTY II

Nie mam już bardzo wielu pięknych słów choć jestem przecież małym pomarańczowym kwiatem paproci, i mam zazwyczaj dużo do gadania... aczkolwiek pomyliły mi się pory roku, bo matula mówiła, że w jesieni się nie kwitnie, bo to tak niemodnie. Ale ja nie ulegam modom i nie straszny mi duch epoki więc kwitnę sobie spokojnie ku zdziwieniu lewej dolnej łopaty wiatraka, która czasem staje się prawą górną - dla zmylenia przeciwnika.

Zazieram ukradkiem na wioskę Majgapciów, gdzie z rana rowem wraca wikary nie śpiewając godzinek, bo na kacu nie potrafi na tyle pięknie fałszować, by go baby zrozumiały. A wraca rowem, gdyż tam nie dosięgnie go rozżalony dźwięk dzwonu który przegrał w karty zeszłej nocy. Nie spodziewa się jednak tego, że gdy tylko szarość opadnie dosięgnie go dzielny Wieśman i dotykiem skrzydła z czerwonej koronki halki Maryny obudzi przeraźliwie trzeźwe wyrzuty sumienia, nie jak jeden ale sto dzwonów, dzwonków i dzwoneczków. I nie będzie to alkoholowe pobrzękiwanie w lewym uchu.

Maryna, zawsze w niedzielę z teściową swą przypala na obiad rosół, a potem wodę w czajniku na kawę dla Stefana – wesołego grabarza – męża swego – też przypala.

Znad prerii, to znaczy znad ugoru sołtysa, dolatuje fantazyjny odorek stada rozłożonych czarnych wron. Poległy one wskutek promieniowania elektromagnetycznego z „komórek” kartofanych. Mnie też nawet czasem szczypie po liściach.

A strach na wróble przewala smętnie wybałuszonymi ślepiami i furkocze drewnianymi członkami odzianymi we frak bogatego pana. Bogatego pana, który wolał pozostać anonimowy ukradli razem z butami niemieccy turyści. Potem pewien fajny reżyser filmowy zaangażował ich do Roty, żeby nam dzieci nie germanili.

A strach marznie w drzazgi stópek... zamykam moje pomarańczowe oczka, by nie oglądać jak gasnący dzień zapada się w banał za horyzontem z rozwianymi przez lewą górną i prawą dolną... złudzeniami.

Brak komentarzy: